Wszystko było całkiem zwyczajne.
Kawa – za mocna jak zawsze. Autobus – spóźniony jak zwykle. Plany – milion, z czego połowa na liście „do zrobienia, jak w końcu ogarnę życie”.
I wtedy – ciało postanowiło mieć własny plan. Najpierw był ból. Nie ten klasyczny, który można zignorować, zagadać lub zagłuszyć Netflixem.
To był ból z gatunku: „halo, jesteś tam? Bo właśnie się zaczynam”. I nie, nie minął.
Więc: lekarz. Potem drugi.
Potem dyżurny zestaw: SOR, światło jak w kosmicznym laboratorium i pytania o wszystkie najintymniejsze szczegóły, łącznie z tym, ile razy w tygodniu… no, wiadomo.
Wreszcie: diagnoza. I nie, nikt nie zaczął płakać. Nie było dramatycznego „dlaczego ja?!”. Było raczej: „co to w ogóle znaczy?” I: „czy mogę jeszcze dziś wrócić do domu i dokończyć pranie?”
Odpowiedź: nie.
Zamiast prania – badania. Zamiast planów – nazwy badań, których nie da się wymówić bez połknięcia języka.
Ale wiesz co? To nie był koniec świata. Chociaż przez chwilę tak to wyglądało. To był początek.
Nowego alfabetu. Nowych granic. Nowego ciała, które domaga się głosu w dyskusji o tym, co dziś robimy i czy w ogóle wstajemy z łóżka.
Czy miałam wybór? Nie.
Czy miałam siłę? Czasami.
Czy miałam poczucie humoru? Zdecydowanie – bez niego nie byłoby mnie tutaj.