Zaczęło się od zwykłego poranka.
Niebo było jak mleko z miodem – jasne, miękkie, leniwe.
Kobieta szła polną drogą z kubkiem kawy, w za dużym swetrze, z rozwianymi włosami.
Nic nadzwyczajnego. Żadnych fajerwerków. Żadnych cudów.
A jednak… poczuła to.
Coś w niej się uśmiechnęło. Coś się rozluźniło.
Zatrzymała się nagle, jakby ktoś ją zawołał po imieniu.
Wzięła głębszy wdech. Uśmiechnęła się.
I pomyślała: „Tak. Właśnie tak chcę żyć.”
Bez pośpiechu. Bez udowadniania.
Bez ścigania się z życiem.
I wtedy przypomniała sobie słowo, które kiedyś przeczytała w jakiejś książce.
Sanskryckie. Lekkie jak piórko, a silne jak rzeka:
Ananda.
Błogość. Radość bez powodu. Czysta obecność.
Nie trzeba było wtedy nic więcej.
Siedziała na skraju łąki, piła resztkę kawy i patrzyła, jak rosną trawy.
Czuła się częścią tego wszystkiego.
Jakby niebo, ona i ziemia szeptali do siebie w tym samym języku.
Od tamtej pory szukała Anandy nie w sukcesach, nie w uznaniu, nie w wielkich chwilach.
Szukała jej w prostocie. W dłoni, która trzymała inną dłoń. W głaskaniu psa.
W śpiewie ptaka, który nie miał planu kariery, tylko nutę w sercu.
I zaczęła powtarzać w myślach to słowo, jak modlitwę: Ananda.
Bo wiedziała już, że błogość nie jest nagrodą.
To jest dom, do którego zawsze można wrócić.
Zwłaszcza wtedy, gdy życie znów próbuje nas od siebie oderwać.