Pewnej nocy kobieta przechodziła obok starego mostu,
gdzie otworzył się portal.
Wysunęło się z niego coś ciemnego
– bezkształtna mgła, która przyczepiła się do jej ramion, wysysając spokój i sen.
Na początku myślała, że to ona sama staje się ciężka i zmęczona.
Ale im dłużej cień przy niej był, tym wyraźniej czuła, że nie należy do niej
– że to intruz, a nie część jej duszy.
Zrozumiała, że walka nic nie da – bo walcząc, tylko karmi się cień.
Usiadła więc w ciszy, zapaliła świecę i wezwała światło swojego serca.
Wzięła głęboki oddech i wyszeptała:
„Nie jesteś mój. Wracasz tam, skąd przyszedłeś.”
Cień szarpał się jeszcze chwilę,
ale gdy światło w niej rozbłysło mocniej,
odpadł i zniknął w pustce.
Została tylko lekkość – taka, jakby ktoś zdjął z niej ciężki płaszcz.
Od tej pory kobieta wiedziała, że portale otwierają się w różnych momentach,
a ciemność próbuje czasem przejść.
Ale jeśli serce wybiera światło, nic, co nie jest jej, nie ma do niej dostępu.
I tak nauczyła się nie bać – bo w niej samej mieszkało największe zamknięcie i największy klucz.