Był sobie pies. Nie był to pies rasowy, nie znał też smyczy, kagańca ani pięknych poduszek. Był wolny.
Biegał polami, węszył w rowach, czasem kładł się w trawie, czasem szukał wody w strumieniu.
Lubił tę wędrówkę, bo dawała mu poczucie, że żyje po swojemu.
Ale wolność miała też drugą stronę – samotność.
Nocą bywało mu zimno, deszcz moczył sierść, a czasem w brzuchu burczało z głodu.
I pewnego dnia wędrując bez celu odkrył coś niezwykłego. Dom.
Nie taki, w którym ktoś zakłada łańcuch i decyduje o każdym kroku.
To był dom, w którym drzwi zawsze były uchylone.
W którym pachniało zupą i ziołami, a na podłodze leżał koc, jeśli chciał się położyć.
Gdzie czekała dłoń, która nie więziła, ale głaskała, kiedy miał na to ochotę.
Ten pies zrozumiał coś ważnego: że może biegać polami, włóczyć się po rowach, znikać na całe dnie.
Ale zawsze będzie wracał – bo tam był jego dom.
Nie przez smycz, nie przez przymus. Wracał, bo chciał.
I wiedział, że choćby nie wiem gdzie go poniosło, zawsze będzie miał kogoś,
kto na niego patrzy jak na najwierniejszego psa na świecie.
A on, choć nigdy tego głośno nie mówił,
wiedział, że bez tego domu jego wolność byłaby tylko pustką.