Dawno, dawno temu, w świecie podzielonym na strefy szarości i czerwieni,
istniało miejsce, o którym mało kto słyszał.
Mówiono o nim „Kraina Turkusu”.
Była jak szept w świecie krzyku.
Jak światło latarni, gdy wszyscy biegną ze zawiązanymi oczami.
W Krainie Turkusu nie było szefów, co wydawali rozkazy z wieży zbudowanej z ego.
Nie było lęku, który wypełniał biura po sufit, ani zimnych raportów, które liczyły ludzi jak cyfry.
W Krainie Turkusu była Rada Kręgów.
Ludzie, którzy siadali w kręgu i każdy z nich miał prawo głosu.
Nawet ten cichy. Nawet ten, który w innych miejscach świata był przezroczysty.
Każdy wiedział, co ma robić – nie dlatego, że ktoś mu to kazał,
ale dlatego, że czuł sens. Czuł odpowiedzialność.
I miał przestrzeń, by oddychać.
Nie pracowali tam „dla kogoś” – tworzyli „z kimś”.
A różnice? Były świętem, nie zagrożeniem.
Pewnego dnia do Krainy Turkusu trafił wędrowiec.
Był zmęczony. W jego oczach było wypalenie,
a w dłoniach – skoroszyty i kody dostępu.
– Kim jesteście? – zapytał.
– Jesteśmy sobą – odpowiedzieli.
– Pracujemy nie przeciw sobie, ale obok. I ufamy.
Wędrowiec zamieszkał z nimi.
Najpierw cicho obserwował.
Potem pytał. A w końcu... poczuł.
Poczuł, jak bardzo jego dusza tęskniła za takim światem.
I zapragnął zanieść iskierkę tego miejsca do innych krain.
Bo Kraina Turkusu – choć niewidoczna na mapach – istniała.
W każdym sercu, które odważyło się pracować nie dla władzy,
nie dla uznania, ale dla sensu, wspólnoty i światła.