Wśród gór Porządku i Dolin Cienia mieszkały dwie kobiety.
Jedna – Solva – cicha w działaniu, silna w rdzeniu, zawsze obecna tam, gdzie była potrzeba.
Druga – Mirreza – gładka w słowach, miękka w gestach, ale o ostrym pazurze, który tylko nieliczni dostrzegali.
Solva znała się na wszystkim: na ludziach, na sprawach, na splątanych nitkach dnia.
Robiła dwa kroki tam, gdzie inni robili pół. Ale gdy coś szło źle – spojrzenia kierowano na nią.
Bo stała najbliżej. Bo była „ta odpowiedzialna”.
Mirreza umiała zniknąć w odpowiednim momencie. Wyczuwała pochwały jak leśne ptaki deszcz. Zawsze trafiały do niej.
A jeśli gdzieś pojawiał się cień porażki – umiała go subtelnie przerzucić na cudze barki.
Solva próbowała raz odejść. Napisała list.
Ale Mirreza uśmiechnęła się i powiedziała: – Och, bez Ciebie się nie da. Zostań jeszcze. Choćby rok.
I rozdarła list. Rękami miękkimi, ale zdecydowanymi. Minął rok. Może dwa. Może jeszcze jeden.
I wtedy wydarzyło się coś, czego nikt nie zaplanował. Nie był to bunt. Nie była to rewolucja.
To było… otwarcie drzwi. Cichutkie. Bez huku.
Solva spojrzała w stronę świtu, odwróciła się i… nie wróciła.
Mirreza została. Z pustymi zadaniami. Z pochwałami, które nagle ucichły.
Solva – bez lęku – weszła na ścieżkę nowego życia. Nie niosła już niczego, co nie było jej.
Z każdym krokiem odrastały jej skrzydła – niepozorne, ale mocne.
Bo ta bajka nie jest o ucieczce. To opowieść o tym, że czasem najtrudniej jest przestać być użytecznym.
I zacząć być… sobą.