Na początku była burza.
Nie taka zwyczajna, z błyskawicami i deszczem – ale ta w środku.
W sercu. W myślach. W ciele.
Kobieta, o której mowa, nosiła w sobie huragany, których nikt nie widział.
Chodziła do pracy, opiekowała się domem, uśmiechała się w sklepie,
ale kiedy zamykała drzwi – tętniła w niej cisza pełna krzyku.
Szukała ukojenia. Próbowała wszystkiego: książek, kursów, afirmacji.
Ale nic nie koiło tej jednej rany – tej, której nawet nie umiała nazwać.
Pewnego dnia, zupełnie przypadkiem, znalazła stare nagranie z medytacją.
Ktoś mówił tam miękkim głosem i powtarzał jedno słowo, jakby było zaklęciem:
Shanti… shanti… shanti…
Zamknęła oczy. I choć nie wiedziała, co oznacza to słowo
– poczuła, że coś w niej się rozpływa.
Sprawdziła. Shanti. Pokój.
Ale nie pokój między ludźmi, nie pokój na świecie.
Pokój wewnętrzny. Cisza, która leczy.
Zaczęła powtarzać to słowo, kiedy była zmęczona.
Albo kiedy znów czuła, że nikt jej nie rozumie.
Albo gdy płakała wieczorem i nie umiała zasnąć.
Z czasem coś się zmieniło.
Nie zniknęły trudności. Nie wyparowały obowiązki.
Ale burze w niej zaczęły cichnąć. Bo teraz miała zaklęcie.
Miała most. Miała miejsce w sobie, do którego mogła wrócić.
I kiedy któregoś dnia ktoś zapytał ją, czego tak naprawdę szuka w życiu
– nie odpowiedziała: miłości, bezpieczeństwa czy sukcesu.
Powiedziała tylko jedno słowo: Shanti.
I uśmiechnęła się. Bo wiedziała, że już je w sobie ma.