Był sobie kiedyś człowiek – zwyczajny, cichy, bez żadnych magicznych zdolności.
Przynajmniej tak mu się wydawało.
Dni zlewały mu się w jedną masę: obowiązki, terminy, nieustanny pośpiech.
Gdzieś pomiędzy kawą, a kolacją zapomniał już kim był, zanim świat pochłonął go bez reszty.
Pewnego dnia, idąc przez las, natknął się na starą kobietę.
Siedziała na pieńku i szeptała coś do słoika, który trzymała w dłoniach.
– Co to takiego? – zapytał.
– To mój Słoik Pięciu Minut – odpowiedziała z uśmiechem.
– Codziennie wrzucam tu pięć minut dla siebie. Dla duszy.
Zdziwił się.
– To przecież nic… pięć minut?
Staruszka pokiwała głową.
– Nic… dopóki nie zrobisz z tego rytuału.
A potem to „nic” zaczyna rosnąć jak ziarenko w ogrodzie.
I pewnego dnia budzisz się, a w tobie kwitnie coś, o czym zapomniałeś.
Uśmiechnął się wtedy z politowaniem i poszedł dalej.
Ale tego wieczoru, po raz pierwszy od miesięcy, usiadł na pięć minut w ciszy.
Tylko z oddechem. Z własnym sercem. Z jednym pytaniem: „Czego mi dziś potrzeba?”
I od tego dnia codziennie wracał.
Pięć minut.
Czasem z herbatą.
Czasem z myślą.
Czasem z łzą.
Po miesiącu zauważył, że coś się zmieniło.
Nie świat – on.
Miał w sobie więcej miejsca.
Więcej ciszy. Więcej sensu.
I kiedy znów przechodził przez ten sam las, staruszki już nie było.
Ale na pieńku stał mały słoik.
A obok niego kartka: „Zostaw tu swoją wymówkę. A weź pięć minut dla duszy.”
Od tamtej pory nie opuścił dnia.
Pięć minut. Dla siebie.
I wiecie co? To była najważniejsza decyzja jego życia.