Nie nosiła peleryny. Nie miała pieczęci ani złotego klucza. Nie była też wpisana w żadne tabele hierarchii.
A jednak, kiedy wchodziła do pomieszczenia – ludzie prostowali plecy.
Nie ze strachu. Z szacunku.
Mówili o niej: „ona wie”.
Nie, że wszystko. Ale wie, kiedy słuchać. Kiedy zamilknąć. Kiedy przytulić.
kiedy odsunąć się, byś sam mógł odnaleźć drogę.
Nie zarządzała zespołem.
Prowadziła go – jak przewodniczka po górach, która zna nie tylko szlak,
ale i pogodę, i tętno ludzi, z którymi wędruje.
Była liderką. Nie dlatego, że chciała prowadzić.
Ale dlatego, że potrafiła iść obok.
W równym tempie. Bez potrzeby dominacji.
Znała swoje wartości. Nie trąbiła o nich na sztandarach,
ale wcielała je w codzienność:
w herbatę postawioną cicho na biurku zapracowanego kolegi,
w jedno dobre słowo wtedy, gdy wszystko się waliło,
w decyzje podejmowane z poziomu serca, nie tylko Excela.
Ludzie mówili, że pod jej skrzydłami czuli, że rosną.
Że mogą się uczyć.
Że mogą popełniać błędy, nie będąc karani, tylko wspierani.
Pewnego dnia, młoda dziewczyna zapytała ją:
– Jak się zostaje taką liderką jak ty?
Uśmiechnęła się wtedy łagodnie.
– Nie zostajesz. Po prostu stajesz się.
Krok po kroku. Z każdym wyborem.
Z każdą decyzją, by być sobą.
I nie zapominać o człowieku po drugiej stronie.
I poszła dalej. Wśród ludzi, nie ponad nimi.
Jak światło, które nie błyska – ale prowadzi.