Znali się w tamtym życiu.
Ona była córką zielarki, mieszkała na skraju lasu,
z rękami pachnącymi lawendą i oczami,
które widziały więcej, niż wypadało.
On — synem zamożnego kupca,
którego świat był ułożony z obowiązków,
powinności i wybranych dla niego decyzji.
Ich drogi przecięły się przypadkiem.
A może właśnie nie?
Może to los, stary jak korzenie dębów, zaplótł ich ścieżki.
Spotykali się nad rzeką, wśród trzcin i śpiewu słowików.
Milczeli częściej niż mówili, bo cisza między nimi niosła więcej niż słowa.
Ona leczyła ludzi ziołami i dotykiem.
On niósł w sobie ciężar rodziny, której nie potrafił zawieść.
Kochali się. Po cichu. W spojrzeniach. W skrawkach chwil.
Ale nie mogli być razem.
Ojciec wydał go za córkę właściciela ziemskiego.
Ona została nazwana wiedźmą, zbyt wolną, zbyt niezależną.
Wieczór, kiedy widzieli się po raz ostatni,
był cichy i pełen szeptów.
– Gdybyśmy mogli… – powiedział on, łamiąc głos.
– Może nie w tym życiu – odpowiedziała.
– Ale w innym. Obiecaj.
A wtedy ich dusze — w miejscu, gdzie nie ma już ciała, nie ma czasu
— spotkały się w Przestrzeni.
Nie w ludzkich słowach, lecz w świetle i ciemności, w tym, co starsze niż historia.
Tam, gdzie dusze dotykają się prawdziwie.
I obiecali sobie.
„Odnajdę Cię. Gdy znów będę człowiekiem.
W innym czasie. W innym ciele. Ale z tą samą miłością.”
„I wtedy nic już nas nie zatrzyma.”
„Dokończymy to, co kiedyś musieliśmy porzucić.”
I tak było.
W tym życiu — przypadkiem, niby przy zwykłym spotkaniu, znów na siebie spojrzeli.
Nie wiedzieli od razu. Ale ciało pamiętało.
Serce drgnęło znajomo.
A dusza — dusza aż zadrżała.
Bo wiedziała. To był On. To była Ona.
I od tamtej pory każde ich spojrzenie,
każdy uśmiech, każda milcząca chwila była nicią
zszywającą przerwane szwy dawnej miłości.
Tym razem nie było ojców, zakazów, nocy bez powrotu.
Byli tylko oni. I droga, która wreszcie była ich.