Wyobraź sobie małą wioskę.
Czerwony pył unosi się spod stóp.
Kobieta niesie dzban z wodą na głowie.
Dzieci śmieją się do siebie jakby znały sekret świata,
którego dorośli już nie pamiętają.
Wędrowiec przyjeżdża z daleka.
Z miejsca, gdzie każdy był „osobno”.
Gdzie sukces mierzono rankingiem, a wartość człowieka – efektywnością.
Z miejsca, gdzie mówiło się: „moje, dla mnie, zamiast – nasze, razem”.
Wioska jest inna. Gdy pyta o przywódcę – wskazali kobietę,
która dogląda starszego mężczyzny leżącego na bambusowej macie.
Gdy wędrowiec pyta o najsilniejszego – prowadzą go do chłopca,
który podnosił na duchu swoją smutną koleżankę.
Zdziwiony, pyta jednego ze starszych:
– Jak to możliwe, że tu wszystko działa, choć nikt nikomu nie rozkazuje?
Starzec się uśmiecha się i odpowiada:
– Bo u nas rządzi jedno słowo.
Ubuntu. „Jestem, bo ty jesteś.”
Starzec tłumaczy mu, że kiedy dziecko w wiosce zrobi coś złego, nie karzą go.
Zamiast tego siadają wokół i mówią mu, co w nim widzą dobrego.
Jakim jest darem. Bo wierzą, że kiedy ktoś traci kontakt z dobrem – trzeba mu je przypomnieć.
Wędrowiec milczy. W głębi duszy jest mu wstyd.
Bo zaczyna rozumieć, że w jego świecie ludzie się karcą, zanim się wysłuchają.
Oceniają, zanim dotkną serca. Wykluczają, zanim przypomną o przynależności.
Kiedy wyjeżdża, dzieci układają krąg.
Biorą go za ręce i śpiewają cicho „Ubuntu… Ubuntu…”
Czuje wtedy coś dziwnego.
Jakby stawał się częścią jakiejś większej całości, choć nikt go o to nie prosił.
I przez całą podróż powrotną powtarza pod nosem: Ubuntu.
Bo choć nie może zmienić całego świata – może zacząć patrzeć na ludzi tak,
jakby naprawdę byli… częścią niego.